Zatrzymaj się, bądź obecna, słuchaj siebie, nie bój się, odpuść iluzje…
Jak doświadczyłam, co to znaczy…
3 lata temu zaczął się mój proces… Wtedy nie wierzyłam, że te spotkania mogą cokolwiek zmienić. Przerażał mnie czas, który musiałam zainwestować w terapię, choć chyba najbardziej przerażały mnie pieniądze. Nikt nie dawał mi gwarancji na cokolwiek, a ja miałam w to inwestować?! Zaryzykowałam.
,,HALO, jestem tu” – to słowa mojego terapeuty powtarzane jak mantra, a ja nie rozumiałam, o co chodzi. Przecież ja też tam byłam, widziałam że siedzi naprzeciwko mnie, relacjonowałam mu wszystko, co działo się w moim życiu, opowiadałam o ludziach, którzy mieli wpływ na moje życie… No właśnie, wciąż ktoś miał na mnie wpływ. A gdzie ja byłam?
Nie wiem czy były terapie na których nie płakałam… Po każdej sesji byłam fizycznie wykończona, każdą terapię musiałam odsypiać. Wciąż nie widziałam efektów, które tak się wtedy liczyły… Kolejne pieniądze, brak wsparcia rodziny, dziwne komentarze znajomych. Tylko terapeuta był pełen wiary, ale przecież na tym polega jego praca. Czy mu ufać? Sobie wtedy jeszcze nie ufałam.
Zaczęłam rozumieć przywoływanie mnie do tu i teraz, do ,,tu jestem”. Jednak w zderzeniu ze światem zewnętrznym, z moimi znajomymi, rodziną, znowu traciłam kontakt ze sobą. Te cztery godziny w miesiącu pozwalały mi na bycie sobą, w poczuciu pełnego szacunku i zaufania, ale poza tymi godzinami nie potrafiłam tego utrzymać.
Wciąż popełniałam te same błędy, te same schematy, ten sam ból realizowany w ten sam sposób. Byłam w tym samym miejscu, tyle że płaciłam za ,,przegadane” godziny, więc moja frustracja rosła.
Czytałam dużo fachowej literatury, analizowałam moje życie. Im więcej czytałam, tym moje zagubienie rosło. W końcu przestałam cokolwiek czytać, bo nie nadążałam za tym co czytałam, nie znajdywałam odpowiedzi, której tak potrzebowałam. Byłam zmęczona. I wciąż nieobecna.
Brałam udział w warsztatach grupowych, które były uzupełnieniem mojej indywidualnej terapii. To co mi dały, to na pewno przełamały mój opór do grupy, mój lęk przed publicznym wystąpieniem, a także zmieniły moją perspektywę postrzegania swoich problemów. Pamiętam jedne zajęcia dla kobiet, na których dzieliłyśmy się swoimi najcięższymi doświadczeniami, a których analogie były zaskakujące. Dla podobnych sytuacji innych osób tak łatwo nasuwa się rozwiązanie. Wtedy nauczyłam się, że każdy ma swoją wrażliwość, swój czas i doradzenie komukolwiek jest naruszeniem drugiego człowieka. Pamiętam, że po tych warsztatach pojechałam na ślub kuzyna. Przepłakałam całą drogę powrotną, gdyż wtedy czułam się jeszcze bardziej samotna.
Obserwowałam ludzi z najbliższego otoczenia, że pozbawieni swojej świadomości, żyją w typowo ,,idealnym” życiu a ja mając życie, które według wielu jest idealne, czuję ten brak, ten wewnętrzny ból, tę niemoc… Chciałam znów wiedzieć mniej, czuć mniej i znów ,,jakoś” żyć. Wtedy moja rodząca się samoświadomość powodowała we mnie sprzeciw, bo będąc świadomym siebie, nie da się żyć ,,po staremu”, zaczynają upadać schematy. Wybór pomiędzy ,,Jakoś” czy ,,Jakość”.
Iluzja. To słowo było jak zapalnik. Wywoływało mój bunt. Kolejny raz, gdy je usłyszałam w trakcie terapii, wyszłam z gabinetu a mój terapeuta nie miał pewności czy wrócę. Powtarzał ,,iluzja” wiele razy, nazywał tak wykreowany przeze mnie świat, związki… Nienawidziłam tego słowa, a jednak ono było jak uwierający kamyk w bucie, tym drogim i eleganckim… Iluzja – im bardziej walczyłam z tym słowem, tym mocniej wchodziłam w relacje, których była podstawą.
Najtrudniej było przekonać rodzinę, że moja terapia nie jest błędem. Usłyszałam całe mnóstwo negatywnych słów o mojej zmianie takich jak: egoistka, masz w d…. rodzinę. Były osoby, które obwiniały mojego terapeutę o tę zmianę. Gdy moja babcia usłyszała, że płaczę na terapiach, zapytała ,,co on Ci takiego robi, powinnaś to skończyć”. Wtedy mnie to bolało i całą moją energię zamieniałam na walkę, jakby ich akceptacja była ważniejsza od moich uczuć.
Nie ma takiego momentu, o którym można powiedzieć, że od niego zaczęła się moja zmiana. To był proces bardzo trudny, bardzo bolesny, bardzo długi i bardzo drogi. Najpierw stawiłam czoło moim lękom. Roztapiałam po kolei lęk po lęku, od samotnego spania w nocy (całe życie bałam się duchów), po trudne rozmowy z najbliższymi, decyzje na które nie miałam wcześniej odwagi. Nauczyłam się inaczej rozmawiać z ludźmi, rozumieć ich, WIDZIEĆ, szanować i akceptować, jednocześnie bardzo pilnując własnych granic. Nauczyłam się, że bycie głośną jest kamuflażem, że ucieczka we flirt nie ma nic wspólnego z poczuciem wartości.
Pamiętam, to było kilka miesięcy temu, mój terapeuta przeczytał mi moje odpowiedzi z testu, który robiłam na początku terapii. Nie pamiętałam swoich odpowiedzi. A kiedy mi je odczytał, nie poznałam osoby, którą byłam. To nie ja ,,teraz”. Pamiętam, że się wtedy popłakałam, bo byłam szczęśliwa. Szczęśliwa, że zawalczyłam o siebie i wygrałam siebie.
Terapia jest trudną drogą, bolesną. Od smutku i totalnego zniechęcenia, poprzez ból jaki niesie za sobą samoświadomość, do totalnej wolności. To nie terapeuta wywoływał mój płacz, on po prostu dał mi przestrzeń i nauczył jak radzić sobie z emocjami. To jego ,,opieka” pomogła mi być odważną, żeby ,,poruszyć” to co było zagrzebane. Łzy były oczyszczeniem.
Dziś podobno wyglądam inaczej, moja twarz jest uśmiechnięta, mięśnie nie są napięte. Minęły bóle kręgosłupa szyjnego. Dziś nie muszę krzyczeć, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo znam swoją wartość. Dziś szanuję drugiego człowieka, szanuję jego granice, szanuję też swoje. Wciąż nie podjęłam niektórych decyzji ale dziś mam do siebie zaufanie, że cokolwiek postanowię będzie to ,,moje” płynące z mojej obecności. Dziś moi najbliżsi widząc moją zmianę, mają odwagę podjąć walkę o siebie, a ja dojrzałam na tyle, by nie musieć tego kontrolować, ale w poczuciu pełnego zaufania wspierać ich w tym procesie.
Pamiętam, że trzy lata temu przyszłam do mojego terapeuty z poczuciem beznadziei, przygnębienia, z konkretnym problemem do rozwiązania. Potrzebowałam jego siły, autorytetu, opieki. Był wtedy kimś w rodzaju kompasu, choć nigdy nie sugerował mi rozwiązania, za to nauczył słuchać siebie. Prowadził mnie spokojem, siłą a przede wszystkim szanował mnie, słuchał, czego wcześniej nie zaznałam. Pamiętam mój lęk o to, że kiedyś stracę kontakt z moim terapeutą a wtedy nie umiałabym sobie poradzić. Dziś tego lęku już nie ma. Za to w procesie terapii zmienił się również mój odbiór miłości; dziś miłość oznacza dla mnie wolność, rozwój, zaufanie i przede wszystkim brak strachu, że się kiedyś skończy; dziś to dla mnie pełna szacunku relacja, wolna od agresji, wolna od oczekiwań, bezpieczna, z przestrzenią dla własnych potrzeb i potrzeb partnera.
Dziś jestem silną i niezależną kobietą. Czuję się piękną, obojętnie jak wyglądam. Kocham życie i nie boję się żyć. Kocham ludzi i dziś w moim życiu nie ma miejsca na toksyczne relacje.
Kocham siebie – na tę miłość czekałam całe życie!
Dziękuję mojemu Terapeucie za ,,obecne” bycie moim terapeutą!
MC